Darmozjady i prywaciarze
Instytucje kultury z pewnością potrzebują mocnego wstrząsu, muszą być bardziej efektywne. Jednak z drugiej strony potrzebują również możliwości długofalowej realizacji swojej misji wraz z wpisaną w nią koniecznością podejmowania ryzyka artystycznego. Nie jest to możliwe bez udziału środków publicznych - z Łukaszem Mintą, autorem tekstu "Kasa z budżetu dla teatrów? Ale niby dlaczego?", polemizuje Marcin Maćkiewicz, członek Obywatelskiej Rady Kultury, jeden z inicjatorów Poznańskiego Kongresu Kultury, kurator i producent związany z działalnością teatralną.
Łukasz Minta w swoim tekście "Kasa z budżetu dla teatrów? Ale niby dlaczego?" wzywa do poważnej dyskusji na temat kultury i sposobów jej finansowania. Problem w tym, że taka dyskusja - rzeczywiście potrzebna - trwa przynajmniej od kilku lat, a w Poznaniu nabrała rozpędu w momencie powołania Sztabu antykryzysowego na rzecz poznańskiej kultury.
Populizm i brak orientacji
Jeśli wczytać się w argumenty przytaczane przez Mintę, można odnieść wrażenie, że zamiast poważnej kontynuacji tej debaty, mamy do czynienia raczej z mieszanką populizmu, braku orientacji w temacie i pytań, które - choć niezwykle ważne i trafne - nie są nowe. Samo ich ponowne wywołanie niczego nie zmienia, a w połączeniu z wyczuwalną w tekście, zawsze znajdującą posłuch narracją o "kulturalnych darmozjadach", podważa wcześniejsze starania i w rezultacie przynosi efekt odwrotny od zamierzonego.
Autor, pół żartem, pół serio, zaczyna od tego, że kupił swojej teściowej bilet na spektakl "Dziewczyny z kalendarza" grany w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Miejsce na drugim balkonie kosztowało 95 zł. Na lepsze miejsca biletów (w cenie 120 zł) już zabrakło. "Kupiłem i wyszedłem z przekonaniem, że zapewne to niezły spektakl, ale też z poczuciem, że Teatr nieźle sobie radzi w tych trudnych czasach" - pisze Minta.
Tymczasem występ znanych z telewizyjnych seriali aktorek, które uśmiechają się do nas z plakatu przywołanego spektaklu, to sukces Teatru Wielkiego jedynie w kategorii zysków z najmu publicznej przestrzeni na przedsięwzięcie komercyjne. Wspomniany spektakl został bowiem wyprodukowany przez stołeczny Teatr Komedia i pokazany w Poznaniu z pośrednictwem prywatnej agencji artystycznej.
Fakt wynajmu przestrzeni teatru komercyjnym podmiotom (pod warunkiem, że nie ogranicza możliwości realizacji misji programowej instytucji) z samej zasady nie jest oczywiście zły. Wątpliwości pojawiają się, gdy weźmiemy pod uwagę, że zyski z utrzymywanej z publicznych środków przestrzeni, a także z wyprodukowanego w publicznym obiegu przedstawienia (Teatr Komedia jest instytucją kultury finansowaną z budżetu miasta stołecznego Warszawa) czerpie głównie podmiot prywatny.
Coraz niższe dotacje to coraz mniej spektakli
Wątpliwość ta dotyczy obecnie całego publicznego sektora kultury - w obliczu ciągłego obniżania dotacji dla instytucji kultury (w ostatnich latach nawet o kilkadziesiąt procent przy jednoczesnym wzroście kosztów wynikającym choćby z inflacji, czy kosztów pracowniczych), nieuchronnie brniemy w stronę irracjonalnego stosunku kosztów stałych do możliwości programowych, a tym samym niezadowalającego wykorzystywania potencjału instytucji. Trzeba przy tym przyznać, że na część instytucji taka rzeczywistość zadziałała dopingująco, udało im się zracjonalizować poziom zatrudnienia, ograniczyć koszty, a także aktywniej zabiegać o dodatkowe źródła finansowania. Niestety, ze względu na skalę cięć, właściwie w każdym przypadku obiektem ograniczeń stała się także działalność programowa (by pozostać przy przykładzie Teatru Wielkiego, wystarczy wspomnieć, że w październiku zaprezentował on na swojej dużej scenie aż osiem spektakli gościnnych przy jedynie 13 własnych prezentacjach operowych). Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca.
Łukasz Minta sugeruje w swoim tekście, że system finansowania kultury stwarza podział na lepszych i gorszych artystów oraz pyta o definicję sztuki wysokiej. Tymczasem kategorie sztuki wysokiej i niskiej już dawno się zdezaktualizowały i odchodzą w niepamięć wraz z rozumieniem kultury jako obszaru zarezerwowanego dla elit. Z pewnością natomiast, w obliczu częściowego urynkowienia działalności kulturalnej (co samo w sobie jest procesem zdrowym), możemy mówić o sztuce posiadającej potencjał komercyjny i sztuce wymagającej zagwarantowanego konstytucyjnie mecenatu. To, czego w tym kontekście faktycznie brakuje, to jasnego podziału wpływów między publicznymi, społecznymi i prywatnymi operatorami kultury. A także stworzenia warunków dla ich harmonijnego współistnienia, które zastąpić powinno nierówną dziś (z uwagi na finansowanie z publicznych środków także wydarzeń o charakterze komercyjnym) konkurencję. Podstawą takiego podziału powinien być jednak zawsze interes publiczny.
Wolny rynek w kulturze? To rozrywka dla elit
Przykłady łatwo mnożyć. Skoro - jak czytamy na stronie internetowej instytucji finansowanej ze środków publicznych -wspomniany Teatr Komedia to "scena dla widzów, którzy chcą zapomnieć o trudach codzienności i choć na dwie godziny oddać - wraz z płaszczem - swój życiowy stres do szatni" oraz miejsce, gdzie "nie przekłada się dobrych komedii na reżyserskie udziwnienia i nie stawia się na głowie tego, co woli stać na nogach", to należy się zastanowić, czy instytucja, której celem jest głównie dostarczanie bezpiecznej rozrywki, jest instytucją misyjną i czy powinna otrzymywać dotacje publiczne.
Z drugiej jednak strony, proponowane przez Łukasza Mintę przyjęcie dla całej sfery kultury logiki obiegu komercyjnego (w którym o wartości przedsięwzięcia świadczy jedynie fakt, czy jest ono w stanie samo się sfinansować), skończyłyby się z pewnością zarzuceniem zapisanej w konstytucji i obowiązkach samorządów rozwojowej roli kultury, a - w najlepszym wypadku - uczynieniem z niej sfery drogiej i przez to niedostępnej dla wielu. Rozrywki elit.
Współczesne instytucje kultury z pewnością potrzebują mocnego wstrząsu, muszą być bardziej efektywne. Z drugiej strony potrzebują jednak także możliwości długofalowej realizacji swojej misji wraz z wpisaną w nią koniecznością podejmowania ryzyka artystycznego. A nie jest to możliwe bez udziału środków publicznych.
Komunikat o koniecznych zmianach oraz proponowanych rozwiązaniach był jednym z najważniejszych wymiarów Poznańskiego Kongresu Kultury. Za niewiele ponad miesiąc upłynie rok od jego zakończenia. Wiele z zaznaczonych wyżej kwestii zostało tam szerzej omówionych, a efektem jego prac jest ponad 50 rekomendacji odpowiadających w dużej mierze na stawiane przez Łukasza Mintę pytania.
Ze strony społecznej prace nad próbą dopracowania rekomendacji prowadzi obecnie Obywatelska Rada Kultury. Sama strona społeczna nie zdziała jednak wiele bez znaczącego podjęcia inicjatywy przez tych, którzy faktycznie posiadają kompetencje do wdrożenia proponowanych rozwiązań. Deklaracje w tej materii już nie wystarczą, potrzebne jest przejście do działań.
Wydział Kultury umywa ręce
Powinny one leżeć przede wszystkim w obszarze zainteresowania i kompetencjach wydziału kultury Urzędu Miasta. Obecnie, niestety wydaje się on do takich zadań nie tylko niegotowy, ale też nieszczególnie nimi zainteresowany. Dopóki to się nie zmieni, będziemy podnosić raz na jakiś czas medialny alarm, dzieląc się między sobą i w walce o medialny oddźwięk powielać stereotypy kulturalnego darmozjada i występującego przeciwko niemu neoliberalnego prywaciarza.
Publiczności nam od tego z pewnością nie przybędzie.