Joanna Joanna
Czy można zadać wprost pytanie, co pozostało z Dekalogu dziś, na progu trzeciego tysiąclecia, by nie obrazić uczuć tych, dla których sacrum stanowi nie tylko przedmiot kultu, ale wciąż jeszcze rodzaj tabu? Okazuje się, że tak. Współczesna pisarka amerykańska Esther Vilar, prowokująca każdą swoją książką z pogranicza filozofii i socjologii — by przypomnieć tytuły: Starość jest piękna, Oszałamiający blask głupoty — w sztuce Amerykańska Papieżyca, wystawionej w warszawskim Teatrze Studio, postanowiła zajrzeć za kulisy Kościoła jako instytucji podlegającej — jak cała współczesna cywilizacja — wpływom nadmiernego liberalizmu. W wizji, wybiegającej w przyszłość, próbowała wskazać, ku czemu zmierza Kościół, rezygnując krok po kroku z tradycyjnych wartości i moralnego autorytetu.
Oto zachwycająca urodą i pełna seksapilu kobieta po raz pierwszy w historii Kościoła zostaje powołana na tron papieski. Mowa intronizacyjna Joanny II to majstersztyk wdzięku i przebiegłości. Z jej z lekką drwiną wypowiadanych słów wyłania się przerażający obraz tego, co już się stało, i tego, co stanie się za chwilę. Zrazu nic nie wróży, by pod pontyfikatem Joanny świat miał się zatrząść w nadwątlonych posadach. A jednak!
Joanna Trzepiecińska dźwiga na swoich ramionach nie tylko historię upadającego Kościoła, ale i cały stanowiący monodram spektakl. Leciutko bawi się z widzem, zadając z pozoru banalne pytania, pogodzona jako Joanna II z miejscem, jak i wyznaczoną jej rolą. Jednak niepostrzeżenie z potulnej kobiety zmienia się w lwicę gotową stoczyć jako głowa Kościoła walkę o proste ludzkie prawdy. Zaprzepaszczone przez jej poprzedników, zapomniane przez wiernych. Gdy wypowiada ostatnie zdanie sztuki: „Jestem gotowa”, nie budzi wątpliwości, że to, co zapowiada, zrealizuje z siłą i konsekwencją.
Aktorstwo Joanny Trzepiecińskiej w tej wyjątkowo trudnej roli zakwita pełnym blaskiem. Zapewne nie bez udziału wnikliwej reżyserii Janusza Andermana.