Slowo honoru: nie rozumiem
Cała byłam wobec tego spektaklu na tak. Temat, tekst, reżyser, aktorzy... - wszystko budziło moje żywe zainteresowanie i pozytywne nastawienie. Dlaczego więc te dwie godziny dłużyły mi się w nieskończoność? No, dlaczego?
EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA
Kurtyna idzie w górę, a na scenie mamy nowoczesną, przeszkloną konstrukcję po sufit. Jak bank? Jak kościół? Wewnątrz grupa ludzi: zbiorowość. Wydąją z siebie wspólny, przeciągły, medytacyjny pomruk (to legendarna "pieśń" z warsztatu Living Theater) i robi się jakoś tak niezwykle, podniośle, ale też sztucznie... Jakby zbyt teatralnie. Co dalej?
Przestrzeń zostaje domknięta, pojawia się stolik przykryty zwykłą ceratą, na nim waza z zupą i talerze. Sąsiedzi Józefa K. jedzą obiad i komentują widok zza okna. Bankowego prokurenta z naprzeciwka właśnie aresztują... Starsi państwo i ich syn komentują: nakradł się! a tam nakradł! - to uczciwy człowiek; dobrze mu tak; szkoda go...
Ciąg dalszy to następujące po sobie scenki jak skecze, zaprawione współczesnymi gadżetami: telefonami komórkowymi, laptopami, głośnikami demonstrantów antyglobalistów... Józef K. w banku, w pubie-klubie, na ulicy... Coraz wyraźniej rysują się trzy plany tej opowieści, tego procesu: psychologiczny (ale czy na pewno?), socjologiczny (scenki z życia ulicy oraz kolejne przemarsze religijne w tle: katolicki pogrzeb, krisznowcy) i chyba metafizyczny (co jakiś czas w okolicach linii horyzontu pojawiają się anioły z teatralnymi białymi skrzydłami).
Ku czemu nas to prowadzi? Nie wiem. Nie wiem, bo nie wciągają mnie i nie przekonują dialogi, bo nie wiem, o czym postacie tak naprawdę ze sobą rozmawiają. Bo uciekają mi słowa i ich sensy. Bo mam wrażenie, że aktorzy są gdzieś obok tekstu, że ani on ich nie niesie, ani oni jego. Że w tych okolicznościach żaden podtekst nie wchodzi w grę. Że kolejne sceny budują się na zasadzie jakiegoś poszarpania, nieprzystawania. Że są źle grane: jakoś szkolnie, niewiarygodnie. Że opierają się na wydumanych pomysłach (raz zahaczając o konwencje teatru studenckiego, kiedy indziej amatorskiego...) i nie zbliżają nas do - tak to chyba trzeba napisać - "prawdy": tej scenicznej, i tej, która się powinna zbudować między sceną a widownią.
Więc wzrok coraz częściej ucieka mi w stronę zegarka. Myśl coraz częściej błądzi wokół niewygodnego fotela (dawno nie był aż tak twardy...). I przywołuję się do porządku, i chwytam kolejnej sceny. Oto Józef K. u malarza Titorellego. Grający go Roland Nowak gładzi się po gołym brzuchu, zmierzając w stronę jakiejś perwersji... Czemu ma to służyć u licha? Dlaczego jest takie sztuczne, wydumane? Wybija się postać Leni (Zina Kerste), ale kogo ona właściwie gra, o co gra, kucając na kanapie z podwiniętymi nogami, uwodząc Józefa? Jest sprzątaczka w jedwabnych pończochach (Katarzyna Węglicka), ale czemu służy jej opowieść? Rodzajowo sugestywny jest mecenas Huld (Edward Warzecha), ale jakiej racji właściwie broni zakopany w pościeli, zamaskowany szlafmycą? Był Bezrobotny szukający pracy w banku (Jakub Papuga) -jakoś prawdziwy przez chwilę i wzruszający, ale ta scena już zniknęła, przytłoczona przez następne.
W finale wyraźny jest Ksiądz (Przemysław Kozłowski), ale o czym on rozmawia z Józefem K., podwieszając anioły na li nach, kołysząc nimi niczym dzwonami?
I wreszcie sam Józef K. (Michał Kaleta Co to za facet? Nie czuję, nie czytam, nie rozumiem, nie widzę. Jakieś zlepki tylko.
Od jakiegoś czasu sceniczny świat się zmienił: teraz nie jest już nowoczesny ale archaiczny, utrzymany w sepii, wy pełniony dziwnymi, skróconymi łóżka mi, kredensami, sofkami... Nie potrafię zinterpretować tej zmiany.
I czuję się coraz bardziej jak Józef K. który nie zna powodów swojego aresztowania. Czy taki miał być sens tego "Procesu"? Nie sądzę. A jeśli nie, to jaki proces musiałby się dokonać we mnie, żebym to przedstawienie przyjęła? Nie wiem. Mam tam wrócić? Szczerze mówiąc, nie chcę.
Pamiętam {#re#19131}"Matkę Joannę od Aniołów"{/#} w reżyserii Marka Fiedora - spektakl który w magiczny sposób ucieleśniał rzeczywistość w teatrze i aż pachniał ludyńskim błotem. Pamiętam niemal każdego z aktorów Teatru Polskiego w innych rolach, pełnych, mocnych kiedy obchodziło mnie to, co robią i mówią: drażniło, śmieszyło, wzruszało...
O"Procesie" chcę zapomnieć. Już zapominam. Tylko muzyka Tomasza Hynka dźwięczy mi w głowie i widzę finałowe konwulsje aktorów, którzy jak na perkusjach grają na wszystkim, co im wpadło w ręce. Ale nie wiem, dlaczego grają.
PS. Dostałam właśnie e-mail od przy jaciela. Pisze, że "Proces" bardzo mu się podobał. Zazdroszczę.