Morrison koncert
"Morrison koncert" w reż. Arkadiusza Jakubika w Teatrze Rampa w Warszawie. Pisze Anna Markiewicz w portalu TVP.
Wydawać się mogło, że po sukcesie "Jeźdźca burzy" - mierzonym nieprzerwaną obecnością na scenie od premierowego września 2000 oraz jednogłośnym uznaniem krytyki - Arkadiuszowi Jakubikowi trudno będzie porwać publiczność z podobną siłą. Udało mu się. Raz jeszcze dzięki Marcinowi Rychcikowi.
Spośród licznie przypisywanych aktorowi cech wspólnych ze słynnym Królem Jaszczurem za sprawą formy przedstawienia na pierwszy plan wysuwa się jedna: niezwykła zdolność panowania nad tłumem. Z darem tym, który budził fascynację i przerażenie samego Morrisona, Rychcik zdaje się czuć wyśmienicie - dosłownie wdzierając się na scenę, szarżuje na publiczność, nurkuje między rzędy, by za chwilę wyłonić się przed którymś z oszołomionych widzów i hipnotyzować go mocą swej wokalnej akrobatyki.
Już pierwsze dźwięki "Peace frog" niosą ze sobą obietnicę niesamowitości (a zarazem - skutek uboczny - poczucie dyskomfortu, związane z konwencjonalnym unieruchomieniem w teatralnych rzędach). Potem, niczym u Hitchcocka, napięcie bezustannie rośnie.
Oryginalność całego przedsięwzięcia rozgrywa się w przestrzeni tej właśnie ambiwalencji. Z jednej strony uczestniczymy w wydarzeniu muzycznym: za plecami wirującego w dzikim, konwulsyjnym tańcu Rychcika gra "żywy" zespół, spowity chmurą charakterystycznej scenografii koncertowej: dymu i światła. Mrużąc oczy, możemy oddać się iluzji, że oto czas cofnął się o 30 lat... Naturalną konsekwencję tego ulotnego przeświadczenia stanowi nieodparte pragnienie znalezienia się tuż pod sceną, złączenia się w tańcu z charyzmatycznym mistrzem owej ceremonii. Gratulacje należą się również instrumentalistom, którym z nieuchronnego zderzenia z legendą The Doors udało się wyjść obronną ręką. Niestety z wyjątkiem klawiszowca, dla którego wirtuozeria Manzarka okazała się szczytem nie do zdobycia.
Reżyser nie pozwala nam jednak zapomnieć, że jesteśmy również świadkami przedstawienia: piosenki przeplatane są wierszami - szeptanymi, skandowanymi, modlącymi i spowiadającymi ich autora z najgłębszych lęków i pragnień. Nie bez znaczenia pozostaje również oprawa widowiska, na którą składają się psychodeliczne wizualizacje, w swej kalejdoskopowej feerii dające świadectwo prywatnym skojarzeniom Jakubika - fana twórczości Morrisona. Większość wybranych obrazów - zwłaszcza podwodne zbliżenia makro i niespotykane faktury motywów roślinnych - doskonale wkomponowuje się w surrealistyczny klimat poetycko-muzycznego widowiska. Chwilami jednak, choć to kwestia wyjątkowo subiektywna, można jednak zarzucić im brak intuicyjnej spójności. Na zasadzie analogii do prac fotografa można uznać, że zamiast starannie wyselekcjowanego portfolio autor prezentuje nam c a ł y swój dorobek bez wyjątku, w odrobinę niefrasobliwej formie bezkrytycznego chaosu.
Oddzielną kwestię stanowią tłumaczenia utworów The Doors - owoc wspólnej pracy Krzysztofa Jaryczewskiego, Romana Kołakowskiego, Jędrzeja Polaka, Grzegorza Walczaka i Marka Zgaińskiego. Nie jestem zwolenniczką przenoszenia tekstów piosenek (a zwłaszcza pochodzących z dorobku podobnego formatu) na rodzimy grunt - to zabieg równie krzywdzący, co niepotrzebny. Obawiałam się, że śpiewający po polsku Jim wypadnie przaśnie i gruboskórnie. Na szczęście autorzy przekładów obeszli się z tekstami nadzwyczaj troskliwie, niemal każdy wers dowodzi wyobraźni i ogromnego znawstwa tematu, obrazując równocześnie kolosalną trudność, jaka rodzi się w pracy nad tytułami w rodzaju "The End" czy "L.A. Woman". Na szczególny szacunek zasługuje bezkompromisowość, która nie pozwoliła tłumaczom obrać przetartych ścieżek nasuwających się z całą oczywistością skojarzeń.
Mając w pamięci mnożące się w ostatnich latach groteskowe próby reaktywacji najsłynniejszych zespołów w historii rocka (jak choćby The Doors 21st Century czy Queen z Paulem Rodgersem), "Morrison koncert" jawi się jako oryginalny, a przy tym świetnie opracowany wokalnie i tekstowo hołd złożony wiecznie żywej legendzie. Z szacunkiem, ale bez bałwochwalstwa. Z podziwem, który pozostawia jeszcze miejsce na świeżość odautorskiego komentarza. Z energią i pasją, która udziela się widzom i pozostaje w nich na długo po wyjściu z teatru.