"Wielopole, Wielopole"
"Zawsze lubiłem manipulować swoją przeszłością, a teraz posunąłem się nawet do tego, że dokonałem pewnych rodzinnych, no chyba świętokradztw... Zawsze uczestniczę w spektaklu, jak niektórzy mówią, w charakterze takiego tresera. Ale tym razem występuję w roli syna. Tzn. jest tu mój ojciec, którego zresztą nie pamiętam, bo go nigdy nie widziałem. Matki nie ma, bo to niepotrzebne, ale jest moja babka i brat babki, który był księdzem, i u którego się wychowywałem. Ja w ogóle wychowywałem się między kościołem, a synagogą, bo dziadek, czyli brat mojej babki, to był ksiądz katolicki, ale równocześnie był filosemitą i szalenie się lubili z rabinem. Zresztą miał z tego powodu przykrości ze strony biskupa tarnowskiego.
Ten rabin - pamiętam go, bo miałem wtedy sześć lat - zawsze przechadzał się z moim dziadkiem, po takiej alei w ogrodzie i prowadzili dyskusje, jak sądzę, teologiczne. Potem jeden szedł odprawiać swoje modlitwy, drugi -swoje.
I ten dziadek to jest wspomnienie z mojego życia, które bardzo głęboko we mnie utkwiło. Ja w ogóle twierdzę, że po to, by uzyskać pewną realność, o którą mi zawsze chodzi (realność - nie realizm) musi się człowiek posługiwać swoim prywatnym życiem, swoimi przeżyciami i wspomnieniami. Przeważnie muszą to być wspomnienia żenujące. Chociaż, z drugiej strony, nie jestem tego zdania co Gombrowicz, że należy wyłowić ze swojego życia wszystkie swoje najniższe instynkty. To jest ekshibicjonizm, a ja nie jestem ekshibicjonistą.
Otóż występuje w tym spektaklu mój dziadek, który umiera, i babka, która jest przy jego łożu śmierci; babka ociera mu pot z czoła i wkłada mu ciągle basen pod koc. Łóżko nie jest zwykłym łóżkiem: jest to maszyna śmierci, gdzie dziadek musi się przenieść z tego świata na drugi. Oczywiście wszystko jest tu reifikacją; nigdy nie używam symbolu, idei czy nastroju, tylko rzeczy; więc to jest urzeczowienie. Łóżko skonstruowane jest na zasadzie rożna. Z wierzchu umieszczony jest manekin - ksiądz, ubrany w długą szarą koszulę, przykryty kocem, a pod spodem - żywy aktor, ubrany tak samo. I teraz ja przekręcam korbę i manekin jest pod spodem, a na wierzchu ten żywy aktor. To jest scena śmierci; dziadek-ksiądz umiera. Zresztą potem wstaje, bo dalej jest ciąg dalszy: życie pośmiertne, wspomnienie umarłego. Więc ten ksiądz ubrany w sutannę, w biret, leży. Babka ucieka w popłochu. Ksiądz wstaje. Obok stoi ktoś, kto jest moim ojcem, ale młodym. Jest w mundurze. Ksiądz woła: Marian Kantor! (tak nazywał się mój ojciec). Tamten nie może nic odpowiedzieć, ponieważ znajduje się w takiej kondycji, że po prostu jest martwy. I tu jest to żenujące, bo tu stoi mój ojciec, a ja jestem na scenie. Bądź co bądź nigdy nie było takiego wypadku, żeby rodzina reżysera była obecna na scenie. To już staje się żenujące, bo nie chodzi o to, żebym ja tą rodziną się chwalił...
Dalej jest nauka. Ksiądz uczy go na nowo zachowywać się życiowo, ponieważ ten jest martwy. A że jest żołnierzem, więc ten ksiądz go uczy maszerować i widać, że jak on maszeruje, to maszeruje już prosto do grobu. A ten ksiądz jest strasznie przejęty swoją rolą, bo musi dać ślub. I daje mu ślub z moją matką. Wyciąga zza drzwi dziewczynę, która gra moją matkę, Helenę Berger; ona ubrana jest w ślubny strój, w welon, śliczna dziewczyna, biedna, chuda i śliczna. Ten ksiądz ją wyciąga i łączy im ręce, podczas gdy ten pan młody tak ciągle maszeruje i wymawia formułę ślubu, która przy tym wszystkim brzmi wstrząsająco: ja biorę ciebie za małżonkę itd.,itd., ślubuję, aż do śmierci... Po czym ksiądz odchodzi, a oni idą, ale on ją ciągnie, bo ona też jest martwa..."
Wypowiedź Kantora notował
Jerzy Domagała