W poszukiwniu Dulcynei
Reżyser Witold Zatorski słyszał niegdyś, będąc w Paryżu, o księgarzu zamieszkałym przy Placu Des Vosges, który - posługując się lalkami - odgrywał wieczorami przed zgromadzonymi gośćmi "Don Kichota" Cervantesa. Pytanie o sens takiego przedsięwzięcia tak go zafrapowało, że napisał scenariusz i wyreżyserował na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie przedstawienie na ten temat. Księgarza nazwał panem Lemercier i skojarzył go ze Starym z "Krzeseł" Ionesco uważając, że - być może - nurtowały ich te same wątpliwości i te same pytania. Staremu - księgarzowi, przydał wymyślaną panią Lemercier. Tak powstało widowisko, w którym połączono wielką literaturę z teatrem - bardzo "teatralnym".
W wyniku takiego zabiegu powstało przedstawienie, składające się wyraźnie jakby z dwóch części: z jednej strony jest księgarz, Ionesco i ustawianie krzeseł, z drugiej wspaniałe widowisko z udziałem Marka Walczewskiego w roli rycerza don Kichota i Ewy Decówny będącej wszystkim innym (Sancho Pansem, suflerem, inspicjentem itp.) oraz - lalek. Jest to przy tym wszystkim spektakl wybitnie aktorski, na scenie przez ponad dwie godziny toczy się dialog dwóch osób i uwagę widza skupia nie tylko to, co mają do powiedzenia, ale i jak to zostało powiedziane. Walczewski jako pan Lemercier, paryski księgarz, jest wysoki, kościsty, ubrany na czarno. Wchodzi i siada na fotelu tyłem do widowni, patrząc przez okno na oddalone światła Paryża. Jest spokojny na pozór, przez chwilę lub dwie, tęskni za czymś, niecierpliwi się, czeka. Czeka na swój wielki dzień, w którym będzie wreszcie mógł odegrać życiową rolę.
Słowo - odegrać - jest tu jak najbardziej na miejscu. Życie jest teatrem, teatr życiem, literatura żywi się jednym i zostaje tworzywem drugiego. Granica między życiem prawdziwym, życiem w literaturze i teatrem w życiu jest u pana Lemercier płynna. Pan Lemercier ma grać don Kichota, mówiąc tekst Cervantesa w księgarni pełnej książek. Grać ma przed widownią składającą się ze swoich ulubionych pisarzy. Spektakl przypomina chińską szkatułkę, która zawiera mniejszą, a tamta z kolei jeszcze mniejszą i tak do końca tajemnicy, pozostającej zwykle bez wyjaśnienia. Zatorski przedstawia pana Lemercier, pan Lemercier przedstawia don Kichota. To jest właśnie jego wielki dzień, ściemnia się, słychać stukanie, drzwi się otwieraj i zamykają, pan Lemercier się kłania, wita, jest szczęśliwy, pani Lemercier przynosi coraz to nowe krzesła, tylko gości nie widać.
Nikt nie pojawia się na scenie, goście są mieszkańcami wyobraźni człowieka poszukującego widzów dla odegrania żyłowej roli. Na scenie mamy nie tylko teatr w teatrze, ale i teatralizację życia, pan Lemercier gra don Kichota, ale gra tylko przed sobą, jego życie jest ciągłą tęsknotą za możnością grania, za chwilowym chociażby pobytem w świecie ułudy. - "Sam nie wiem, po której stronie rzeczywistości jesteśmy" - mówi w pewnej chwili do (najprawdopodobniej) pana Ionesco - Pan nas stworzył czy podpatrzył?
Marek Walczewski nie jest księgarzem, nie jest Starym z "Krzeseł" Ionesco - gra ich. Gra z dystansem, nie zapominając, że świat, przedstawiony przez scenografa Kazimierza Wiśniaka w zamknięciu księgarskich półek nie jest światem sztucznym, a tylko umownym. Jego pogrążenie się w szaleństwo jest prawie świadome, w każdym razie na początku. Kocha ale i lekceważy trochę świat fantazji. Odnajduje w nim swe tęsknoty za pełnią życia, przygodą, ale widzi granicę: tu życie (w księgarni) z cowieczornym patrzeniem na okno pełne świateł, tu literatura (wielka i wspaniała), zapierająca niemal dech w piersi, tu przedstawienie. Ale im głębiej wchodzimy w tekst Cervantesa, tym wyraźniej widzimy, że świat ułudy wciąga go coraz bardziej, a granica między literaturą, teatrem a rzeczywistością zaciera się na naszych oczach.
Walczewski w mistrzowski sposób przedstawił przemianę pana Lemerciera w don Kichota chociaż fakt, że jest inny w tekście Ionesco i w tekście Cervantesa dzieli to przedstawienie na dwie części. Gra pana Lemercier jako księgarza w niepokoju, poszukiwaniu. Jako don Kichota - z uśmiechem szczęścia, wiarą, naiwnością dziecka, ale i mądrością dojrzałego człowieka, który nie chce czy też nie może już pewnych konkretnych spraw życia przyjąć do wiadomości. Wierzy w to co gra, aż w pewnym momencie przechodzi granicę i nie jest już księgarzem grającym don Kichota, lecz błędnym rycerzem uparcie poszukującym ideału. Jego szaleństwo nie objawia się miotaniem po scenie, spięciem wewnętrznym, agresją, lecz dążeniem do piękna, cóż, że stojącego po tamtej stronie rzeczywistości.
Ewa Decówna, rozpoczynająca swój pierwszy sezon w Warszawie, postąpiła nawet krok dalej w zaznaczeniu swego dystansu wobec postaci pani Lemercier. Być może dlatego, że to ona ma przedstawiać zdrowy rozsądek. Godzi się na szaleństwa męża, bo wie, że jest mu to potrzebne, że bez tego nie może egzystować. Jest naiwna i niemądra, próbuje być rozsądna, kulturalna, na miejscu. Ale jednocześnie jest mądra mądrością kobiety umiejącej zrozumieć i wybaczyć wszystko, ma w stosunku do mężczyzny wiele uczuć macierzyńskich, co sygnalizuje scena, liryczna i wzruszająca, kiedy bierze pana Lemercier na kolana i tuli go w ramionach jak przestraszone dziecko. To ona musi od początku udawać, że wierzy w absurdalne nadzieje mężczyzny, podpierać go na tej drodze, a jednocześnie uważać, żeby nie posunął się za daleko, nie zrobił sobie krzywdy. Zdaje sobie sprawę z tego szaleństwa, ale cóż - kto z kim przestaje, takim się staje - w tych słowach pani Lemercier przekazuje że i ona w pewnym momencie musi przekroczyć granicę świata ułudy. Musi nie tylko z konieczności, ale świadomie, stojąc przy boku mężczyzny, opiekując się nim do końca, pełna dobrego niepokoju.
Ewa Decówna od pierwszego wejścia na scenę zaznacza dystans przez ubiór, sposób noszenia kostiumu, gesty, specjalny sposób chodzenia, timbre głosu z jakim się zwraca do Walczewskiego, mówiąc "koteńku". Jest to postać trochę jako z baśni o dobrotliwych staruszkach, ale jednocześnie - kreacja kobiety, którą coraz rzadziej spotyka się tak w życiu jak i na kartach literatury: podpory mężczyzny, towarzyszki życia, poświęcającej wszystko dla kochanego człowieka, nie żądającej w zamian niczego oprócz jego szczęścia.
Pozostają lalki. Wymyślone przez Kazimierza Wiśniaka w rękach Marka Walczewskiego i Ewy Decówny żyją własnym życiem. Jest to "Don Kichot" rozgrywany na złączonych stołach. Jak na na prędce skonstruowanej scenie wędrownego teatru. Na naszych oczach powstaje teatr. Tworzy się inscenizacja donkichotowskiego mitu, cervantesowska jasełka o rozpaczy i szczęściu istnienia. Lalki są duże i małe, twarz don Kichota-przypomina Marka Walczewskiego, twarz Dulcynei - Ewę Decówną. Lalki wzmagają poczucie teatralności, umowności, zachwycają swoją plastyczną urodą i bogactwem, jest to teatr w teatrze.
Powstało w rezultacie interesujące, wybitne aktorsko, choć oparte na niezbyt spójnych ze sobą tekstach przedstawienie o szaleństwach ludzkiej wyobraźni, o niebezpieczeństwach tkwiących w świecie literatury, w teatralności życia, wreszcie w nas samych. Ale o szaleństwie - ujętym w nawias. W pewnej chwili półki z książkami zaczynają przypominać wieżę w zamku, w której don Kichot pisze list do ukochanej Dulcynei, ale przecież wciąż jesteśmy w księgarni. Gdy ściany jej się rozsuwają i bohaterowie wkraczają w świat swego szaleństwa - zieloność pejzażu, jego naturalizm podkreślają jeszcze bardziej moment umowności opowiedzianej historii, jak także jej metaforyczny sens.
Zakończenie nie jest w duchu Ionesco i jego absurdalnej zabawy intelektualnej, lecz w duchu Cervantesa. W dramacie człowieka, który może odkryć "niezmierzone lądy zamknięty w łupinie orzecha" zawiera się sens grania przez małego paryskiego księgarza historii walk z wiatrakami "Don Kichota", w którym odnajduje on tęsknotę za ideałem, wiarę w istnienie piękna i szczęścia.