Solo na trąbce
„Zabierałem się do pracy z niepokojem. Usiłowałem zażegnać wątpliwości zdaniem Brzozowskiego, że każda epoka musi na własny rachunek rozszyfrować wielką klasykę”. Słowa ta odnoszą się do pracy nad przekładem Antygony Sofoklesa. Napisał je Stanisław Hebanowski, człowiek teatru mądry, a skromny. Powstał przekład nośny, jasny, ujęty w rytmizowaną prozę, wystarczająco potoczny, by przekazać prawdę postaci i wystarczająco poetycki, by nie uczynić jej pospolitą i nie wtłoczyć w wymiar małego realizmu. Hebanowski rozumiał bowiem, że nie wszystko co proste musi być prostackie.
Andrzej Wajda zrealizował w Starym Teatrze Antygonę Sofoklesa w przekładzie Hebanowskiego, scenografii Krystyny Zachwatowicz i z muzyką Stanisława Radwana. Ta Antygona pomyślana jest, co nasuwa się nieodparcie, zwłaszcza na tej scenie, jako realizacja marzenia Wyspiańskiego o „polskiej Antygonie”, która „żądać ma… aby jej było wolno grześć brata i ma swego mimo straże dokonać”.
Fabuła tragedii jest niezmiernie prosta. Da się łatwo zamknąć w jednym zdaniu. Na tym, między innymi, polega wielkość antyku. Wszystko jest tu wykończone w formie doskonałej, dane i umotywowane. Tylko prawda bohaterów może być za każdym razem inna.
Wajda rozgrywa rzecz na pustej scenie. Jest szaro i czarno. Na proscenium skrzynki po amunicji. Po lewej wejście do domu Kreona. Nad sceną portyk greckiego pałacu za plastykową ścianą okratowaną oknami. Plastyk nie udaje szkła. Jest naprawdę tandetny. Dekoracja Krystyny Zachwatowicz nie opowiada, poddaje tylko tropy. Będziemy świadkami tragedii antycznej. Antyczna znaczy odwieczna, wydarzyć się może zawsze i wszędzie, a więc i dziś.
Zaczyna się ta Antygona pieśnią chóru. Wchodzą żołnierze, zupełnie współcześni, uzbrojeni po zęby. Dużo dymu. Właśnie skończyła się wojna. Żołnierze cieszą się zwycięstwem, odrzucają broń, zdejmują panterki. Są to młodzi chłopcy i dziewczyny. Później włożą ubrania urzędnicy witając Kreona jako swego przewodniczącego — zabieg zastosowany z powodzeniem w Orestei Steina. Potem jest to młodzież manifestująca, która wnosi transparenty z portretem Antygony i domaga się jej uwolnienia. Wreszcie będą to robotnicy i robotnice. W zakończeniu przedstawienia spędzą ze sceny Kreona, dźwigającego wraz i żołnierzami skrzynię ze zwłokami Hajmona. Chór potraktowany jest historycznie. Jest efektowny w układach ruchowych, reakcjach, zaśpiewach, ekspresji, w całej teatralnej zewnętrzności, wykonanej przez aktorów precyzyjnie i karnie, zatem skłonni jesteśmy mu wierzyć i poddać się tej teatralnej sugestii.
U Wajdy lud jest nie tylko obecny, nie tylko doradza, ostrzega czy ma wątpliwości, jak w antyku, lecz także działa, stoi zdecydowanie po stronie ofiary. Kreon i Antygona jako protagoniści sporu nie działają więc sami. Tadeusz Huk nosi zwykle białe ubranie i przypomina nieco Aigistosa Petera Fitza ze wspomnianego już przedstawienia Steina. Nie ulega wątpliwości, że jest to bezwzględny tyran i niejako uosobienie władzy. Jest uparty i słaby, butny i głupi, podejrzewa o spisek wszystkich, a więc i nienawidzi wszystkich. Od początku boi się utracić władzę.
Przemówienie Kreona jest u Sofoklesa pierwszym po objęciu rządów nad Tebami. Huk gra je tak, jakby panował od dawna, pewien ludu i militarnej nad nim przewagi. Jest to Kreon jednoznaczny i bez komplikacji, zagrany zewnętrznie i histerycznie. Z tą histerią, pod którą kryje się nieprawda. Może dlatego nie interesuje nas właściwie ani jego los, ani jego — prawdziwy przecież — dramat.
U Sofoklesa sytuacja Kreona jest napisana jasno i prosto, wojna dopiero się skończyła. Ciała zabitych leżą na ulicach, otaczają miasto. Uprząta się trupy. Właśnie pogrzebano syna Kreona, Megareusza, który poległ w tej wojnie. Władzę objął Kreon i oto ogłasza narodowi swój pierwszy manifest. Jeszcze nie wie, że rozkaz jego już został naruszony, bowiem w tej samej chwili Antygona grzebie ciało Polinika. Kiedy się o tym dowie, przyjmie jedno wytłumaczenie: rozkaz złamali jego polityczni przeciwnicy. Nie wiemy, czy jest to pretekst czy wewnętrzne przekonanie. Przyprowadzają Antygonę. Musi ją ukarać, aby pierwszym czynem po objęciu władzy nie zaprzeczyć sobie samemu. Jego upór nie jest pozbawiony heroizmu. Królowie i przywódcy oceniani są bowiem według czynów, a nie programów. I temu Kreon chce i musi sprostać. Ten wybór jest wyborem tragicznym, cokolwiek byśmy myśleli o Kreonie prywatnie.
Tyran jest zawsze samotny. Jego pogarda dla ludzi może być nienawiścią, pretensją, strachem. Dlatego musi niszczyć człowieka w przekonaniu, że czyni to dla dobra państwa. Tyran działa w danej rzeczywistości, w czasie teraźniejszym. Przyszłość jest mu nieznana. Ale każdy tyran zachowuje się tak, jakby przyszłość nie istniała, nie była tajemnicą. Przynajmniej każdy tyran w tragedii. Granice jego władczej świadomości są ciasne. Czas bowiem nie stoi w miejscu dla śmiertelnych. Kreon jeszcze nie odczuwa samotności właściwej rządzącym. Lekceważy ostrzeżenia. Może chce zgładzić polityczną przeciwniczkę w osobie Antygony? Może chce być wolny tą wolnością władców którzy wierzą, że wszystko mogą, bo bogowie się nimi nie zajmują, a lud zdołają zmusić do uległości? Kreon za późno spełnia swój czyn — oswobodzenie Antygony. Jakąkolwiek podłożymy tu interpretację, jego uczucia są zagadkowe, a motywacje złożone. Tragiczność jest bowiem wzorcem wytworzonym przez ludzką wyobraźnię, projekcję myśli doświadczeń i wrażliwości. Kreon Tadeusza Huka nie jest tragiczny, zbyt mało ma na to barw, myśli i wrażliwości, zbyt nieprzekonywająco jest zagrany.
I tak jak Kreon, jednoznaczna jest też Antygona. Ewa Kolasińska gra zaprawioną w bojach starą wojownicę o wolność i demokrację To neurotyczna fanatyczka, monolit gniewu i zaciętości. Ta Antygona poprowadzona jest na jednym tonie emocjonalnym, rwanym krzyku wyrażającym gniew i nienawiść. Ton to nużący, zwłaszcza, że aktorce nie starcza oddechu na wypowiedzenie całego zdania, co dopiero mówić o frazie. Od początku do końca gra krzykliwą męczennicę. Schodzi z trybuny na jedno tylko zdanie, słynne Antygony „współkochać przyszłam, nie wspónienawidzieć”. Doprawdy trudno w to uwierzyć.
Antygona Sofoklesa zaczyna się niejako od końca. Pierwszy dialog z Ismeną już zapowiada finał. „Pogrzebię brata i zginę” — mówi Antygona. Potem rzecz się spełnia. Antygonę, tak jak Balladynę, zawsze grały aktorki potężne i tragiczne. Nigdy liryczne, te grały Ismenę. Ustalił się w ten sposób pewien stereotyp, trudny do przełamania. Tak pojęta Antygona już w pierwszej scenie grała wszystko co potrafiła, potem zostawało jej tylko nudne ględzenie. A przecież Antygona to także człowiek który walczy nie tylko z tyranem - jeśli nawet zgodzimy się, że Kreon nim jest. Czy Antygona jest pewna, że umrze? Czy nie ma odrobiny nadziei że Kreon ją ułaskawi, choćby przez wzgląd na Hajmona? A jeśli nawet nie, to walczy też z samą sobą. Słabość fizyczna nie musi oznaczać psychicznego rozmamłania. Zewnętrzność Antygony, jak antyczny kostium i maska, już znaczy i określa. Antygona na scenie nigdy się nie cieszy, że pogrzebała brata i w ten sposób zwyciężyła swój strach a więc samą siebie i to co w człowieku nazywa się słabością. Zaciekłość jej jest w tekście. Zgoda. Ale Antygona boi się cierpienia i bólu. Tak bardzo, że zadaje sobie śmierć, aby ujść powolnej męce. Jest w tym bohaterstwo. Ale jest też zwyczajny, ludzki strach przed cierpieniem i lęk, że może nie wytrwać. Antygona wchodząca na scenę z maską martyrologii zawsze wzbudzała moją podejrzliwość. Może dlatego że nie mam zaufania do fanatyzmu, dla którego wiara jest jedynym argumentem. Kolasińska, gdyby uzyskała władzę, byłaby z pewnością tyranem nie gorszym od Huka. Porażająca projekcja przyszłości.
Stary Arystoteles nauczał, że bohater nie powinien być ani zbyt dobry ani zbyt zły, jeśli ma być tragiczny. Dziś ta pewność została zachwiana pokorną wiarą w bogactwo ludzkiej natury i jej bezmierną straszliwość. Ludzkie czyny, nigdy nie są wyłącznie dobre albo wyłącznie złe. Zdarzenia nie dają się wyizolować i ostatecznie wartościować. Przynajmniej w życiu. Dla czasu obecnego — może. Jednak ludzkie czyny mają swoje następstwa w czasie nieokreślonym, w przyszłości nieznanej, a wiec tajemniczej. To czyni bezlitosny tragiczny wybór. „Prawdę poznałeś za późno” — powiada chór do Kreona. Prawdę poznaje się za późno. Na tym polega istota tragizmu tak dawniej, jak i dziś. Jeśli tego nie zauważymy, nie tylko tragizm, nawet konflikt ulecą z dymem.
Antygona dawno przestała być historią z mitu. Jest symbolem, zatem istotą tak rzeczywistą jak Dolores Ibarruri. Od dawna gra się antyk, osądzając go w świecie podobnym do współczesnego, naginając do naszych przeżyć i znanej nam rzeczywistości. Antygona szczególnie się do tego nadaje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jest to tragedia władzy. Może być tragedią wyboru między prawem naturalnym a ludzkim, wyboru tragicznego, bo alternatywą jest śmierć, a odwiecznego jak ludzkie decyzje. Może być konfliktem władzy państwowej i ludzkiego sumienia, tak starym, jak struktura nazywana państwem.
W V wieku w Atenach utrwaliła się tradycyjna koncepcja tyrana. Według Herodota na przykład, był to człowiek pełen pychy podejrzliwy nawet w stosunku do najbardziej lojalnych obywateli, nieodpowiedzialny, a nade wszystko gwałtownik, który był prawem sam dla siebie. Grecy pisali utwory polityczne. Dlatego z tego, co wiemy, w zaginionej tragedii Eurypidesa Kreon wybaczał Antygonie i wyprawiał jej wesele z Hajmonem. Zawsze władza wydawała rozkazy równie nieludzkie jak zakaz grzebania Polinika, przyjmowane jako ograniczenie wolności, zagrożenie osobowości i gwałcenie przekonań. Skłonni więc jesteśmy nie przyznawać Kreonowi racji. Od lat interpretujemy go jako chciwego władzy, małostkowego, tępego autokratę, nie zaś jako władcę przejętego ideą państwowości. Jego konfliktowi z Antygoną przypisujemy współczesny nam stan świadomości. Ale aby to nastąpiło, rzecz musi być odegrana z całą konkretnością i psychologicznym pogłębieniem. Prawda Antygony i prawda Kreona jeśli są jednoznaczne, stają się płaskie, Sofokles jest brutalny, ale jest też szlachetny. Jego bohaterowie mają wymiar i niosą wizję świata tragiczną, nie zaś jedynie nieprzyjemną.
Próby ukazywania poprzez inscenizację antyku współczesnych nam struktur politycznych na ogół się nie udawały, nie były ani prowokacją, ani wyrazem buntu przeciwko tyranii. Podobno bywały przedstawienia, w którym Antygonę uwalniał lud, czyli chór. Okrutny władca pastwiący się nad bezbronną panienką przeradzał się zwykle w melodramat. Tępy tyran znęcający się nad zaciekłą rewolucjonistką zamienia się w akademię ku czci.
W programie do Antygony umieszczono fragment szkicu Tadeusza Zielińskiego Sofokles i jego tragedie. W eseju Antygona — tragedia władzy Zieliński przytacza następujące słowa Nietzschego:
„Dla zbadania wrodzonej bystrości lub też tępoty chociażby najmądrzejszych ludzi, należy zwrócić uwagę na to, w jaki sposób oni pojmują i odtwarzają poglądy swych przeciwników: przy tym okazuje się zawsze wrodzona zdolność każdego intelektu. Doskonały mędrzec nieświadomie podnosi swego przeciwnika do rozmiarów idealnych, czyni opozycję jego wolną od wszelkich skaz i wszelkiej przypadkowości: i dopiero wtedy, gdy przeciwnik jego stał się już bogiem w błyszczącej zbroi — staje z nim do walki”.
„Szaleństwo”. To słowo powtarza się często w Hebanowskiego przekładzie Antygony. W myśleniu Hebanowskiego szaleństwem jest wszystko, co odbiega od miary zdrowego rozsądku, oceny małych ludzi, a więc oznacza wielkość człowieka. Szalona jest Antygona, szalony jest też Kreon. W krakowskim przedstawieniu szalony jest tylko Hajmon. Jego scena z Kreonem ma wymiar prawdziwej tragedii, Krzysztof Globisz gra Hajmona mądrze, z aktorskim instynktem i wyobraźnią. Gra dwa tematy: temat Antygony i Kreona. Jak człowiek ukrywający prawdziwy dramat, zachowuje się pozornie normalnie, ale jest w tym coś, co zapowiada najgorsze. Hajmon przyszedł walczyć o życie Antygony. Ale w równej mierze przyszedł, by odzyskać szacunek i miłość do ojca. Mógłby może żyć bez Antygony. Nie może żyć z nienawiścią do ojca. Globisz gra tę scenę w ściszeniu, jakby trochę nieobecny, z lekką nutą szaleństwa. Podobał mi się Wiesław Wójcik, grający bez szarży prymitywnego Strażnika. Elżbieta Karkoszka z właściwą sobie siłą dramatyczną zagrała nadmiernie już dojrzałą Ismenę. Jerzy Bińczycki w białej pontyfikalnej szacie i gęstych oparach dymu wypowiada kwestie Terezjasza nie otwierając oczu. Agnieszka Mandat jako Posłaniec referuje większość tekstu „na biało”, jak panienka zapowiadająca odjazdy pociągów na stacji Dębica (można sprawdzić).
Andrzej Wajda jest reżyserem, który zawsze dotąd przeciwstawiał się stereotypowi. Przyzwyczaił nas do tego w swych teatralnych realizacjach. Zaskakiwał trafnością obsady, oryginalnym odczytaniem postaci, bujnymi efektami teatralnymi, stosowanymi z hojną łatwością. A jednak w wypadku Antygony stereotyp okazał się silniejszy od instynktu i wyobraźni artysty. Przedstawienie jest efektowne i bardzo modern, to znaczy nowoczesne, czyli na miarę swej epoki. Społeczno-światopoglądowy konflikt sprowadza ono do antynomii bardzo prostej, wyłożonej w sposób teatralnie uproszczony. Czy jest ta Antygona wizją naszego świata? Na pewno nie, jeśli nie towarzyszy nam dumne upojenie, że żyjemy w czasach, które nie mają sobie równych.
Muzyka Stanisława Radwana świetnie organizuje nastrój przedstawienia. Kończy je przejmujące solo na trąbce. W gablotach przed teatrem obejrzeć można wystawę zdjęć pt. Andrzej Wajda reżyseruje zaś w foyer rysunki i szkice studentów ASP z prób Antygony. Bardziej nerwowych uspokaja informacja w programie: „Dymy użyte w spektaklu nie są szkodliwe dla zdrowia”.