Antygona ze Starego Teatru
Stary Teatr im. Modrzejewskiej w Krakowie: Antygona Sofoklesa w przekładzie Staniława Hebanowskiego. Reżyseria: Andrzej Wajda, scenografia: Krystyna Zachwatowicz, muzyka: Stanisław Radwan. Premiera 20 I 1984 r. (fot. Stanisław Markowski)
Zanim jeszcze doszło do tej premiery, już było o niej głośno. Pewna entuzjastka przybiegła do mnie z tajemniczym szeptem: „Wajda reżyseruje w Krakowie Antygonę! Zachwatowicz i Wajda obchodzą jubileusz 20-lecia pracy w Starym Teatrze!” Jarocki też… — zapytałem — bo nic o tym słychać nie było. „Ano — nie”. To normalne — pomyślałem sobie — widać nie lubi jubileuszy. Są twórcy cisi i rozgłośni. Jednym spokój pomaga, innym odrobina szumu. Andrzej Wajda — wprawdzie — przez osiem z tych lat dwudziestu niczego w Starym nie robił, Krystyna Zachwatowicz też ma w tej współpracy czteroletnią przerwę, ale — przecież — bez działalności obojga tych wielkich artystów — Stary Teatr nie byłby tym, czym był. Zresztą Kraków też lubi jubileusze…
Premiera się odbyła, pojawiły się recenzje i plotki. Plotki były różne. Surowym pomrukom towarzyszyły nieliczne głosy zachwytu. Spokojna, choć pełna zastrzeżeń, aprobata mieszała się ze smutkiem, że tym razem Wajdzie spektakl się jednak zupełnie nie udał. Recenzje — natomiast — w większości były niedobre, choć utrzymane w tonie dość urozmaiconym. Tomasz Raczek, z właściwą sobie bezkompromisowością, rzecz rozszyfrował, zaktualizował do końca i nazwał w „Polityce” plakatem głoszącym nienawiść. Michał Misiorny zareagował w „Trybunie” spokojniej. Zaprzeczył plotkom, oddał Wajdzie co należne, skrytykował banały i uproszczenia jego interpretacji.
Na premierę ani na pierwsze spektakle nie pojechałem. Nie lubię premierowych nastrojów i tych naiwnych, którzy uparcie wierzą, że rewolucje zaczynają się o 19.15. Pojechałem w marcu. Na zwykły spektakl. Grali akurat o 20-ej…
Na widowni „dziurawy” komplet. Publiczność powszednia, krakowska: dorośli i trochę młodzieży. Scena — a wszystko na niej tylko dziać się będzie — przedstawia plac przed pałacem Kreona. Pałac? To raczej willa, z białą, prostą fasadą i wejściem z lewej strony, w stylu takim, jaki — powiedzmy — od czasów Bauhausu, panuje na całym niemal świecie. Dopiero pod koniec spektaklu prześwietli się na chwilę ekran-ściana, wisząca nad czarnym oknem sceny i wtedy zobaczymy korynckie pałacowe kolumny. Biel i czerń przeważa w tej scenografii eleganckiej, sterylnej i gładkiej.
Spektakl zaczyna się Chórem i dymem. Młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, w mundurach takich, jakie noszą wszyscy komandosi świata, wracają z wojny. Obronili miasto przed wrogami i teraz w parodosowej, wspieranej uderzeniami w kotły pieśni, głoszą radość zwycięstwa i nadzieję lepszych dni. Zdejmują mundury, składają automaty do wojskowych skrzyń i odchodzą. Dymy rzedną. Dopiero teraz następuje prologowa scena tragedii: rozmowa Antygony z Ismeną. Nie rozumiem wprawdzie, do czego była potrzebna Wajdzie ta zamiana kolejności scen, bo nie śmiem sądzić, że chodziło w niej tylko o początkowy efekt, zaskoczenie widzów aurą bliżej nie dookreślonej współczesności, ale — ostatecznie — kontrast między pogodą pierwszej sceny Chóru i ponurością prologu i w takim układzie zostanie zachowany, więc nie ma się co spierać o bardziej delikatne konsekwencje takiej operacji. Antygona (Ewa Kolasińska) zapowiada, że sama pogrzebie ciało Polinika. Odmawiającą pomocy Ismenę (Elżbieta Karkoszka) oskarża o sprzeniewierzenie się odwiecznym, boskim prawom. Jest to rozmowa — jak u Sofoklesa — gniewnej, fanatycznej, od początku zdecydowanej na wszystko bohaterki z konformistką. Na tym polega zasadnicza pomiędzy nimi różnica, bo poza tym w spektaklu Wajdy są one właściwie do siebie podobne: obie zszarzałe z bólu, wypalone rodowym nieszczęściem, równe wiekiem, obie w czarnych sukniach, czepkach i chustach, w jakich można zobaczyć chłopki na greckich filmach. Nieszczęsne córki prawowitego władcy Edypa na dworze niedobrego wuja i tyrana.
Kiedy aktorki schodzą ze sceny, widownię opuszcza też kilka osób. Później jeszcze wyjdzie parę. Znudzeni czy zawiedzeni? Raczej to pierwsze, bo spektakl toczy się dalej w rytmie monotonnym i bez większych niespodzianek. Jeśli jeszcze coś zaskakuje, to nagłe przeobrażenia żołnierskiego tłumu. Najpierw w mieszany Chór kombatantów, witających nowego tebańskiego władcę. Kreon jest w białym współczesnym ubraniu, a kombatanci i kombatantki w czarnych. Niektórzy noszą medale zwycięstwa, ktoś podpiera się laską, kto inny ma teczkę. Powitanie i składanie czci Kreonowi odbywa się w sposób zróżnicowany, w zależności od charakteru kontaktów, stopnia zażyłości ze zwycięskim przywódcą. W tym miejscu (ale biorąc pod uwagę całą tę scenę) Peter Stein i scenografowie jego Orestei kłaniają się wyrozumiale, bo przecież z pomysłów Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz też na pewno ktoś już korzystał bez pytania, a tym razem związek jest wprawdzie powierzchowny, ale tak wyraźny, że może być uznany za teatralną aluzję.
Kreon (Tadeusz Huk) w imię racji stanu ogłasza zakaz grzebania Polinika. Chór nie protestuje. Nadchodzi Strażnik (Wiesław Wójcik). Ten żołnierz, jeden zapewne z tych, którzy walczyli pod murami Teb, panicznie boi się Kreona, kiedy przychodzi z wieścią o naruszeniu świeżo ustanowionego prawa. Kreon rzeczywiście wpada w gniew. Zakazany pogrzeb jest przecież akcją wymierzoną przeciwko jego władzy. Kreon poczuł się zagrożony. Będzie więc bardziej czujny, nieufny, coraz bardziej uparty, będzie chodził jak rewolwerowiec, z rękoma odchylonymi od korpusu, tylko patrzeć, kiedy wyciągnie broń. Strażnik zaś to już u Sofoklesa figura niemal komediowa. W spektaklu Wajdy ma w sobie coś ze Szwejka, zupaka, kompanijnego ofermy, knajaczka i nawet opowiada z krowoderskim zaśpiewem. Nawiasem mówiąc: krakowska intonacja Strażnika to jedyny pewny akcent polski w przedstawieniu. Inne, o których mówiła plotka, zdają się być tworem przeczulonej albo też nazbyt obsesyjnej wyobraźni: robotnicze kaski wszędzie są podobne.
Ale dajmy już spokój tej szkodliwej plotce. Pora też przerwać opis przedstawienia, bo już widać, że ze szczegółów nie wynika tym razem zbyt wiele. W krakowskiej Antygonie nie widać rezultatów precyzyjnej analizy tekstu, myślenia o strukturze tragedii i zawartym w niej porządku świata, konsekwencji dogłębnych studiów nad postaciami. To jest teatr z gruba ciosany. Jeśli był jakiś projekt tej konstrukcji teatralnej, myślę że opierał się ma jednym, apriorycznie przyjętym pomyśle: zrobić współczesną Antygonę, pokazać, że w dzisiejszej rzeczywistości istnieją konflikty podobne Sofoklesowym. I to się udało. Dzięki dekoracji, kostiumom, rekwizytom i reżyserskim ornamentom, takim jak: tranzystorek w ręku Hajmona, dalekopisowy rytm wypowiedzi Posłańca, aktorskie ukłony w prywatnych ubraniach. Udało się. Tyle, że wcale nie wymagało dowodzenia ani tym bardziej ilustracji, bo jest to prawda oczywista, dostrzegana i nawet w szkołach przerabiana na lekcjach polskiego. Ten generalny i z góry powzięty zamysł, który przytłacza wszystko, jest wszakże niebezpieczny. Zamazuje uniwersalne przesłanie dramatu, niszczy jego metafizyczną i egzystencjalną aurę, niweluje szczegóły, zmniejsza konkurencyjność racji protagonistów, osłabia tragizm, słowem — prymitywizuje Sofoklesa.
Najlepszy przykład w Chórze. W tej kwestii myślenie Wajdy tylko tak mogę sobie przedstawić: skoro dziś trudno już mówić o jedności opinii publicznej (jakby kiedykolwiek było można), to — inaczej niż uczynił Stein — należy pozbawić Chór jego tożsamości i rozmnożyć na Chóry, żołnierzy, obywateli, kontestatorów, robotników, bez przesadnej zresztą w tym działaniu konsekwencji. Niby można. Sofokles — w przeciwieństwie do Musseta — wytrzyma wszystko. Tylko, że koszta takiego zabiegu są ogromne. Porzucając antyczną konwencję z jej kanonami, przenosimy się ze sfery czasu mitycznego w świat historii i mit przekształca się w incydent, zdarzenie. A to naprawdę niezbyt opłacalne.
Współczesne aspiracje reżysera zaowocowały też prostotą ocen moralnych, niemożliwą do pogodzenia z istotą tragizmu. Antygona jest bowiem w tym spektaklu ucieleśnieniem prawdziwych wartości, a Kreon tylko podrzędnych, fałszywych i — przede wszystkim — egoistycznych racji. Antygona ma być wielka dzięki swojej gniewnej i monumentalnej niezłomności, Kreon zaś nikczemny i co najwyżej godny litości, kiedy rozpacza pokarany przez los śmiercią syna. Taka opozycja dobrze się zmieści w poetyce dramy mieszczańskiej, ale każdą tragedię (a zwłaszcza Antygonę) zepchnie w mizerię melodramatu. Konsekwencje głównego zamysłu inscenizatora muszą się więc okazać bolesne również dla aktorów tragedii, Andrzej Wajda zbyt szybko zbudował dla swojej tezy — deklaracji etycznej, mocno obwarowany kanał i wpuścił weń aktorów niewiele myśląc o przeszkodach, które napotkają mówiąc ze sceny wiersze Sofoklesa. Protagoniści grają więc tak, jakby dopiero w czasie występów odkrywali bogactwa tekstu, wprowadzają akcenty i wątki, których w ramach narzuconych przez Wajdę nielicznych, ale sztywnych rygorów rozwinąć nie mogą, brną z uporem przez nie wyreżyserowane obszary tragedii. Tak więc — w efekcie — rola Antygony jest pozbawiona cienia liryzmu i ludzkiej słabości, nawet w scenie żegnania się ze światem. Kreon jest bardziej uzurpatorem niż prawowitym dziedzicem tronu, a jego duma — pomimo usilnych starań aktora — jest tylko pychą tyrana. A przecież oboje, i Antygona, i Kreon, grzeszą pychą, tym przekleństwem, nieszczęściem i znamieniem wielkości człowieczej kondycji.
Protagonistom mimo wszystko łatwiej. Czego w jednej scenie nie dograją, mogą próbować naprawić w kolejnej. Cóż jednak ma robić Terezjasz (Jerzy Bińczycki) w swojej jedynej i zupełnie nie ustawionej scenie z Kreonem? Gra ślepca, mówi tekst na granicy zrozumiałości, swoim proroctwem usypia raczej niż zatrważa. Co z tego, że ma efektowne wejście, co z tego, że scenę tę Wajda — jakby świadomy jej bylejakości — podpiera wzruszającą sekwencją, w której niewinne pacholę patrzy w oczy Kreonowi? To wszystko tylko ornamenty, kwiatki na nie wyprawionym kożuchu.
Nie ukrywam, że źle znoszę efekty tego rodzaju reżyserskiego myślenia, w którym z góry powzięty zamysł ma przewagę nad wnioskami możliwymi do wyprowadzenia po żmudnej i wszechstronnej analizie tekstu. Nie wierzę, że wytrychem da się bez szkody otworzyć arcydzieło zamknięte przed teatrem na skomplikowane zamki. Ten typ reżyserii wydaje mi się powierzchowny, niezbyt poważny, zadufany w sobie i staroświecki, bo odległy od tych tendencji, które od kilku już lat ożywiają europejski teatr, a i w Polsce nieśmiało, zwłaszcza w pracach młodszych reżyserów, przychodzą na szczęście do głosu. Dziś nawet, jak donoszą zagraniczne gazety, reżyser-włamywacz tak brutalny, jak Peter Zadek, zabrał, się do solidnej i precyzyjnej roboty. Tak, spektakle oparte na pomyśle oraz jednej idei nadrzędnej diabli biorą, a moja satysfakcja z tego powodu nie ma nic wspólnego z tradycjonalizmem, nawoływaniem do powielania stereotypów inscenizacyjnych, czyli do tzw. grania po bożemu. Wygląda po prostu na to, że nowoczesny historyzm, wzbogacony o reguły myślenia strukturalnego, wkracza nareszcie do teatru wraz z przekonaniem, że wszystko, co chce się powiedzieć ze sceny, trzeba przekazywać za pośrednictwem zdyscyplinowanego, ale też świadomego celu swojej twórczości aktora. Przykładem od lat wielu teatr Petera Steina.
Krakowską Antygonę trzeba — pomimo współczesnego blichtru — umieścić na antypodach nowego teatru. Jest to nieudany spektakl ciągle jeszcze dobrego teatru, a to znaczy tyle, że przedstawienie, choć źle pomyślane i powierzchowne, to jednak ma jakąś — zewnętrzną przynajmniej — spójność oraz fragmenty nie pozbawione wartości i urody. Nie ma też — z wyjątkiem Terezjasza — ewidentnie położonych ról. Chór, jeśli pominąć scenę pierwszą, jest wyćwiczony solidnie, bo recytuje swoje partie czysto, równo i zrozumiale, co nie jest — wbrew pozorom — rzeczą najłatwiejszą. Są w tym przedstawieniu efektowne światła i jest dobra muzyka Stanisława Radwana, która pomaga także Chórowi. W finale muzyka jest może zbyt „ładna”, ale za to — jako jedyny element spektaklu — próbuje opowiadać mit.
O czym jest to przedstawienie? O prawdach szlachetnych i prostych. O tym, że naturalne prawa człowieka są wartością najwyższą i o tym, że tyrania jest złem. Ale niewielka jest siła tego przedstawienia. Publiczność słuchała i patrzyła na scenę z szacunkiem i umiarkowanym zainteresowaniem. Brawa były dość średnie i tylko jedna pańcia poderwała się do stojącej owacji, ale zaraz, rozejrzawszy się na boki, usiadła. W pretensjonalnie zredagowanym programie zamieszczono informację, że „dymy użyte w spektaklu są nieszkodliwe dla zdrowia!!!” Adnotacja nie była konieczna. Dymy nawet nie przedostały się na widownię.